Thursday, March 11, 2010

Uwolnij Muzyke new album review



here is the polish, great review by one of the most intensive BRMC fan and www.brmcpl.blogspot.com creator -  sune_rose


BRMC to dziwny przykład zespołu, który nie powala techniką grania, jednak zadziwia pewnym intuicyjnym podejściem do muzyki. Nowa pozycja BRMC, powstała w undergroundowych warunkach mroźnej Filadelfii, wprawdzie nie zaskakuje niczym nowym, jednak pozwala ponownie poczuć emocje, które towarzyszyły przy pojawieniu się ich debiutanckiej płyty. 

Muzycy wraz ze swoim wejściem na scenę w 2001 roku, zostali szybko nazwani następcami braci Reid z The Jesus and Mary Chain. Podejrzewam, że stało się tak tylko z uwagi na nieco podobny image - w skład którego wchodzą czarne skóry i nieokiełznane fryzury. Tak naprawdę muzycznie BRMC to nieco inny świat. Na szczęście krytyka podąża swoją drogą a muzyka swoją. Zespół szybko udowodnił, że stać ich na dużo więcej niż mogłaby zaoferować ciasna shoegaze’owa stylistyka. Począwszy od pierwszego albumu BRMC zabierają słuchacza w osobistą podróż przez wyciszone akustyczne numery, psychodeliczne trans i ściany dźwięku po prawdziwe rock’n'rollowe hymny. Dodatkowym atutem zespołu były i są nadal koncerty, które począwszy od ich pierwszej skromnej trasy z Dandy Warhols w 2000 roku, po ostatnie kilkumiesięczne światowe tourne są ich wizytówką.

Kamieniem milowym w karierze zespołu okazał się wydany w 2005 roku album “Howl”, który powstał po odejściu (pierwszym i nie ostatnim) perkusisty Nicka Jago. Muzycy, mając dodatkowo na karku problemy z wytwórnią płytową, bliscy byli rozwiązania zespołu. Peter Hayes oraz Robert Leavon Been postawili wszystko na jedną kartę. Spakowali sprzęt i wyruszyli do Filadelfii, by w piwnicy swoich znajomych z zespołu The Cobbs zarejestrować materiał na trzecią płytę. Płytę, która, jak to się później okazało, ukazywała zespół z zupełnie nowej strony. Nie bez powodu wstępnie miała być zatytułowana “Americana”. Zespół sięgając do korzeniu folku oraz bluesa, zarejestrował bogaty materiał, który w pierwszych odsłuchach głęboko podzielił fanów. Jedni zarzucali grupie porzucenie mocnych rock’n'rollowych riffów na rzecz dźwięków pianina, gitary akustycznej i harmonijki, drudzy docenili postawienie na artystyczną niezależność. Na szczęście płyta przetrwała próbę czasu i z dzisiejszej perspektywy jest świetnym przykładem twórczego wykorzystania na pozór wysłużonych możliwości wzorców. W rzeczywistości “Howl” to płyta na której zespół nie odszedł aż tak daleko od swojego początkowego brzmienia. Przecież u podstawy takich utworów jak “Love Burns”, “Too Real” czy “Generation” tkwi szkielet wymyślony gdzieś w przydrożnym motelu na kilku prostych chwytach. Zatem powrót do korzeni amerykańskiego folku był jednocześnie powrotem do pewnych podstawowych elementów własnego stylu. Na zakończenie sesji nagraniowej w szeregi zespołu powrócił Jago, który zagrał na bębnach w utworze “Promise”.

Płyta została ciepło przyjęta. Na kolejnym albumie “Baby 81″ zespół próbował połączyć mocniejsze brzmienie znane z wcześniejszych płyt, z akustycznym obliczem “Howl”. Płyta zawierała sporo dobrych momentów, jak monumentalne “American X” czy dzikie “Took Out The Loan”. Zespół zdołał zgromadzić wokół siebie sporą grupę oddanych fanów i mimo braku większej promocji krążek sprzedawał się całkiem nieźle. Muzycy wyruszyli w trwającą blisko dwa lata trasę, której zwieńczeniem był wydany w ubiegłym roku zestaw DVD. W międzyczasie ukazał się także eksperymentalny krążek z muzyką, którą zespół skomponował w trakcie trasy koncertowej. “The Effects of 333″ to niezobowiązujący materiał ulokowany na styku ambientu i mrocznego bluesa. Płyta była ostatnim przystankiem przed rozpoczęciem prac nad nowym materiałem.

Koniec końców z zespołem na stałe pożegnał się perkusista Nick Jago, który poświęcił się swojej solowej działalności. Jego miejsce zajęła Leah Shapiro, która wcześniej wspomagała na scenie m.in. The Raveonettes. W takim oto składzie zespół powrócił do studia braci Cobbs w Filadelfii - w to samo miejsce gdzie 4 lata wcześniej powstał “Howl”. Muzycy wspominając półroczny pobyt na wschodnim wybrzeżu wyznali, że zagnały ich tam problemy finansowe(na ile prawdziwe, ciężko stwierdzić). Muzycy The Cobbs zaoferowali BRMC swoje studio oraz przestrzeń mieszkalną, więc trudno było odrzucić taką przyjacielską ofertę. Jak zdradzał w późniejszych wywiadach Robert Been, basista i wokalista zespołu, “Beat The Devil’s Tattoo” powstawał w trakcie najgorszej zimy jaka nawiedziła tamte rejony. Płyta miała odzwierciedlać mroźny, ponury klimat wielkiego miasta. Po przeszło rocznej przerwie, w trakcie której szlifowano materiał ostateczną premierę ustalono na 8 marca.

Nazwa albumu została zainspirowana opowiadaniem Edgara Allana Poe “The Devil in the Belfry”. To jednak nie jedyny element nawiązujący do twórczości amerykańskiego romantyka. Zespół wykorzystał do jednego z utworów tekst jego wiersza “Annabel Lee”. Czego można było spodziewać się po “Beat The Devil’s Tattoo”? Zespół pracując nad nowym materiałem praktycznie nie koncertował, nie dawał żadnych poszlak do tego jaki obierze kierunek na nowej płycie. Na trasie poprzedzającej wejście do studia pojawiło się kilka obiecujących akustycznych utworów, jednak nie były one niczym na tyle wyrazistym, by mogły zapowiadać kształt nadchodzącej płyty. Jedno było pewne - zespół na pewno nie zrezygnuje z brzmienia, które udało mu się wypracować przez kolejne albumy. Dodatkowym plusem (choć nie dla wszystkich, tutaj znowu fani podzielili zdania) było zaangażowanie w prace nad płytą Leah, która doskonale wie co robić za perkusją. Peter oraz Robert sami przyznali, że współpraca z nową perkusistką pozwoliła im spojrzeć na zespół z nieco innej perspektywy.

Po pierwszym odsłuchaniu brzmienie płyty nasuwa proste skojarzenie z brudnym, przesterowanym, lekko psychodelicznym kształtem dwóch pierwszych albumów - z większym naciskiem na drugi krążek “Take Them On, On Your Own”. Jest to bez wątpienia duża odmiana w stosunku do wygładzonego i nieco ubogim brzmieniu “Baby 81″, na którym zabrakło charakterystycznego dla BRMC lekkiego muzycznego nieładu. To co można zarzucić tej płycie, a co było świetnie widoczne na “TTO,OYO”, to słabe zróżnicowanie samych utworów. “Beat The Devil’s Tattoo” składa się w większości z utworów mocnych, gitarowych, wyraźnie rock’n'rollowych. Oczywiście grupie zdarzają się dwa (bardzo piękne) utwory akustyczne (”The Toll”, “Sweet Felling”) oraz jeden odegrany na pianie (Czyżby nowa tradycja? Od albumu “Howl” muzycy konsekwentnie umieszczają na płytach jeden utwór zaaranżowany na czarne i białe klawisze), nie ma tutaj jednak miejsca na utwory zaskakujące, eksperymentalne czy zróżnicowane brzmieniowo. Na “TTO,OYO” praktycznie każda piosenka była z nieco innej bajki. Wystarczy wspomnieć takie utwory jak “Ha Ha High Babe”, “Shade of Blue” czy US Government”, które reprezentowały zupełnie odmienne stylistyki. Jako całość brzmiały kompletnie. Na “Beat The Devil’s Tattoo” podobnego zróżnicowania brak, co jednocześnie nie oznacza, że płytę należy spisać na straty.

Przede wszystkim muzyków należy pochwalić za powrót do chropowatego brzmienia, które nadaje ich rock’n'rollowym riffom specjalnego, niepowtarzalnego charakteru. Dodatkowo muzycy odświeżyli kilka (bardzo) starych utworów, które znane były do tej pory z nieoficjalnych nagrań. Mówię tutaj przede wszystkim o świetnym “Evol”, który pojawił się przeszło 10 lat temu na pierwszym demo zespołu. Utwór nie zmienił się zbytnio w stosunku do pierwowzoru, niemniej dobrze usłyszeć go w pełnej studyjnej wersji. Takich transowo-rock’n'rollowych utworów zespołowi ostatnimi czasy brakowało najbardziej. Nieco podobnie brzmi “River Styx”, który nasuwa pewne skojarzenia z “Personal Jesus”. Gdzieś w tym przedziale lokuje się także “Bad Blood”, który skłania się trochę ku bardziej melodyjnemu rock’n'rollowemu brzmieniu spod znaku Oasis.

To psychodeliczne zacięcię będzie obecne w większości utworów na płycie. Także w solidnych kompozycjach opartych na wyrazistym riffie. Tutaj warto docenić przede wszystkim “Conscience Killer”, który byłby murowanym singlem no1. Niestety uprzedził go nieco mniej charakterystyczny utwór tytułowy.  Nie wiem dlaczego, ale od czasu “Baby 81″ zespół ma drobne problemy z wytypowaniem właściwego utworu na pierwszy singiel. “Beat The Devil’s Tattoo” rzeczywiście świetnie nadaje się na numer otwierający płytę, jednak nie należy do najbardziej reprezentatywnych. Przynosi pewne skojarzenia z “Howl” a także “chóralnym” stylem zespołu Kasabian. Wspomniany “Conscience Killer” będzie jak podejrzewam murowanym killerem koncertowym. Podobnie jak “Shadow’s Keeper” oraz “Mama Taught Me Better” które spełniają wymogi poprawnych, nie wyróżniających się niczym ponadprzeciętnym wypełniaczy.

Apogeum przesterowanego grania słychać w powolnych “Aya” oraz “War Machine”. Oba utwory wypadają całkiem nieźle. Na drugim biegunie słychać wspomniane “Sweet Feeling” oraz  “The Toll”. W obu utworach autorstwa Petera Hayesa słychać nawiązanie do klasycznego folku z lat 50. Oba bardzo udane, zwłaszcza drugi z wymienionych utworów, który powala przy refrenie. “Long Way Down” to zachodząca pod Johna Lennona propozycja autorstwa Roberta Beena, który słynie ze swojego zamiłowania do prostych klawiszowych utworów. Tym razem wyszło mu znacznie lepiej niż przy okazji utworu “Windows” znanego z “Baby 81″. Album zamyka 10-minutowa transowa kompozycja “Half-State”, która ma w sobie coś z nieokiełznanych utworów autorstwa The Doors, Love czy 13th Floor Elevators.

Nowa płyta BRMC ma większe szanse zaistnieć szerzej niż jej poprzedniczka “Baby 81″. Grupa sięgnęła do swoich korzeni dzięki czemu otrzymaliśmy album pełen szczerych dźwięków. Oddani fani na pewno będą zadowoleni, z kolei nowi będą mieli okazję poznać zespół od ich najlepszej strony.

Marcin Bieniek

0 comments: